poniedziałek, 18 sierpnia 2014

"Tak jest mało czasu, mało dni ..."

Właśnie te słowa weszły mi do głowy kiedy miałam zacząć pisać nowego posta. Nie jest tak, że wydarzyło się to wczoraj czy przed wczoraj, chociaż też się trochę dzieje, ale nasza ostatnia podróż była aż miesiąc temu. Czemu Wam o niej nie opowiedzieliśmy ? Bo jak w tytule mamy mało czasu, a wręcz mało internetu. W końcu jednak dorwaliśmy trochę megabajtów i piszemy Wam o kilku dniach kiedy mi przeleciało życie przed oczami, a Łukasz stwierdził, że nie wie co to strach.




Pojechaliśmy oczywiście w miejsce, które na zawsze będzie najwspanialszym na ziemi - Tatry. Tym razem już naprawdę nie było żadnego sensownego połączenia, więc zdecydowaliśmy się na pojechanie autostopem. Już o 6 rano staliśmy na stacji przy autostradzie i ... nie nie było tak łatwo. Choć był lipiec było dość zimno, a nas nikt nie chciał zabrać przez ponad godzinę :( w końcu cudem się udało i dojechaliśmy. Jeszcze krótki kawałek do Agroturystyki gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg i w końcu moment kiedy można odpocząć umyć się i zaplanować następny dzień.


Nasz cel jak zwykle niedostępny. Rysy w śniegu, a więc z wielkim zawodem, ale również nadzieją na zmianę sytuacji, idziemy na Świnicę. Niestety choć dzień piękny i pogoda wspaniała to na końcowym podejściu na Kasprowy przychodzi wielka chmura, temperatura spada do około 7 stopni, a stacja kolejki nieczynna. Ani herbaty, ani toalety, ani chwili ciepła. Totalna masakra. Więc szybkie kanapki, trochę zmarzniętej wody i uciekamy na dół, bo Świnicy nawet nie widać ;\

Nasz pierwszy cel.

Marzniemy.

Tyle radości z samotności.

I to uczucie gdy czujemy się tacy mali.


Tak marzłam na Kasprowym.
Koala też wędrował,

Spragnieni wody.

Prawdziwy górnik :P

A w takim domku każdy chciałby mieszkać.
Kolejny dzień i chwila odpoczynku. Tym razem dolina Chochołowska. Nadal żyjemy nadzieją że na Rysach stopnieje śnieg, chociaż to graniczy z cudem, ale jak to mówią nadzieja umiera ostatnia. Dolina Chochołowska jest jeszcze dłuższa i piękniejsza od Doliny Kościeliska. Oczywiście mnóstwo górali wypasających owcy i krowy, a także sprzedających oscypki. Jak by można było nie spróbować. Na końcu dochodzimy do schroniska, ciepła herbatka i wracamy. Jednak co najpiękniejsze w całą Dolinę można przejechać rowerem nie używając pedałów :) wspaniałe uczucie, z którego oczywiście skorzystaliśmy.

Czarna owca zawsze musi być.

Czyżby mała owieczka? Nie to pies ;) największy słodziak świata.

Jemy, jemy :)

Buziaczki też muszą być !

Niech Was nie zmyli to, że stoimy razem. Po drugiej stronie obiektywu nie ma człowieka. Po tym jak poprosiliśmy o zdjęcie i pan stwierdził, że je zrobił a nie zrobił, bardziej ufamy samowyzwalaczowi (szczególnie, że sytuacja się później powtórzyła).
I dzień podróży ostatni. Piękna pogoda. A w nas dużo siły na to aby wejść na Świnicę. Chociaż z dołu widać, że gdzieś tam leży śnieg to my nastawiamy się na zdobycie szczytu bez opcji odwrotu. Droga do góry cały czas ładna. Piękne widoki. Uprzejmi ludzie. I pierwszy postój na Hali Gąsienicowej ok 9 rano. Kanapki, woda, czekolada i czas ruszać. Następny postój dopiero na Przełęczy Świnickiej. Jednak już po dwudziestu minutach wyjścia z Hali mamy pierwszy dylemat. Czy iść przez Liliowe gdzie droga jest dłuższa, ale bezpieczniejsza i pewniejsza, czy prosto na Świnicką Przełęcz, krócej, szybciej, ale nie pewnie, nie wiadomo czy nie będziemy musieli zawracać. Po chwilowej dyskusji zdecydowaliśmy tak jak Ja chciałam czyli prosto na Świnicką. Co nam się oczywiście opłaciło, bo mieliśmy więcej czasu żeby zejść przez Dolinę Pięciu Stawów. Jednak jeszcze nie czas, żeby pisać o zejściu. Co najlepsze było z podejściu to moment kiedy widzisz łańcuchy. I w głowie pojawia się WOW będzie się coś działo, zaraz koniec. Jednak ten koniec to nie takie zaraz, a te łańcuchy to nie takie super.


ach te nowe okulary "przeciw słoneczne"

Smażing musi być. Jednak nikomu nie polecam chodzenia w góry w koszulce na ramiączka i bez żadnych filtrów.


Tam zmierzamy. 

Łukasz nadal kradnie wodę.

Tym razem "grotołaz"



A szczyt przed nami.


No i oczywiście śnieg.
Ja szłam pierwsza, zaraz za mną Łukasz, a za nim dwóch widać że bardziej doświadczonych gości. Ja miałam kilka momentów załamki. Bałam się, że gdy nie mam o co zaczepić nogi i się ześlizgnę to nie utrzymam się na rękach. Jednak cały czas słyszałam z tyłu głosy, że powoli, że spokojnie, patrz gdzie dajesz nogę itd. Bardzo mi to pomagało i czułam się pewniej. Jakoś szło pod sam szczyt. W pewnym momencie my na chwilę usiedliśmy i panowie poszli przodem. My zaraz za nimi i nagle gdzie od szczytu dzielił nas ostatni łańcuch, jeden z facetów zrezygnował. Wtedy zapaliła mi się w głowie lampka. Jak to? Tyle przed szczytem ? Dwa kroki ? On stwierdził że nie warto ryzykować -  takie słowa padły z jego ust. Na co my wstajemy i nie no bez przesady wchodzimy. I jak zwykle ja pierwsza i nagle moment w którym jest tylko ściana ze skał ja i jedna noga wisząca nad przepaścią, bo nie mam gdzie jej położyć. I to była ta chwila, ta krótka chwila kiedy całe życie przeleciało mi przed oczami, a ja nie wiedziałam co zrobić z nogą bo przecież nie dam jej na pionową skałę. Nagle jakimś cudem wychylając się nad tą przepaść ujrzałam miejsca za skałą gdzie tą nogę mogę położyć. I w ten sposób weszłam na sam szczyt gdzie ze strachu nie mogłam stać.


Taka mała stacja kolejki na Kasprowym.

Lazurowe jezioro :)
To co wtedy przeżywałam było nie do opisania. Strach, radość, zachwyt. Pierwszy dwutysięcznik. Tylko czekać na kolejne. Droga w dół nie była bardziej pozbawiona wrażeń. Widzieliśmy piękne lazurowe jeziorka, których nikt nigdy nie zanieczyścił. Są takie jak je natura stworzyła. Widzieliśmy świstaki tatrzańskie, które czmychały gdzieś między skałkami i wypatrywały swoich drugich połówek ;p widzieliśmy też helikopter TOPR-u przelatujący nad naszymi głowami. Droga z powrotem była długa, wręcz bardzo długa, ale warto bo to co zobaczyliśmy zapamiętamy do końca życia, a jeszcze nie raz mamy nadzieję zobaczyć.



Zaduma



Świstak zawija w sreberko



Na tyle byłby naszych opowiadań :) następny post będzie o drugim końcu Polski czyli morzu, gdzie siedzimy już od dwóch tygodni i posiedzimy jeszcze dwa, a dlaczego to następnym razem.

Pozdrawiamy tych co mają wakacje
 i tych co już skończyli
 i też tych co jeszcze nie zaczęli,
 albo w ogólnie nie będą mieli. 
Koala &Panda

2 komentarze:

  1. O rety, ile przygód! Ja tam bym się nigdy nie wybrała, bo dla mnie za wysoko, chociaż bardzo pięknie, co pokazaliście na zdjęciach. I dziwię się, że Łukasz nie ma dosyć Tatr :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta zmienna pogoda w górach to jest to. W jeden dzień można zaliczyć wszystkie pory roku:) Wspaniała wyprawa.

    OdpowiedzUsuń